Czy filozofia na uniwersytecie nie jest u siebie?

Akademiccy filozofowie zmuszeni są do udawania, że filozofia jest wiedzą taką samą jak inne rodzaje wiedzy. Udawanie to zmienia się oczywiście w czasie, bo zależy od tego, co aktualnie uchodzi za wiedzę, ale – poza oczywiście Akademią Platońską i jej antycznymi siostrami – filozofia na uniwersytecie nigdy nie jest u siebie. Dlaczego? Ponieważ zawsze służy tam komuś i czemuś innemu (s. 39].

Na akademii nie można być filozofem, można co najwyżej o filozofii nauczać, prezentując wytwory myślenia filozoficznego powstałe w innych niż akademia okolicznościach (s. 44).

Filozofowie są dziś nie u siebie, niezależnie od tego, gdzie się znajdują (s. 41).

To fragmenty wspominanej również w poprzednim wpisie książki Nowe wprowadzenie do metafizyki Łukasza Kołoczeka (PWN, Warszawa 2021, w nawiasach numery stron). Są one znamienne w kontekście ogólnej wymowy tez formułowanych w tym eseju.

Po pierwsze, bardzo (a nawet baaaardzo) niefilozoficzne jest stosowanie tzw. dużych kwantyfikatorów w odniesieniu do pewnych niejednolitych i niejednorodnych zjawisk. Autor pisze, że „zawsze” filozofia na uczelni komuś lub czemuś służy, a z tego ma wynikać, że uniwersytet to nie jest jej dom. Owo „zawsze” to zbytnie uproszczenie pod z góry obraną tezę, jakoby po Akademii Platona filozofia zawsze była na wygnaniu. Nawet ktoś mało zorientowany w historii akademii zdaje sobie sprawę z miejsca filozofii na średniowiecznym uniwersytecie, czyli wtedy, gdy instytucja ta rodziła się. Ba! Można mówić o swoistym zwrocie filozoficznym, którego przedstawicielem jest chociażby św. Albert Wielki. W skrócie: ten kto uważa, że teologia radzi sobie bez filozofii jest w wielkim błędzie. Upraszczając można uznać wręcz, że filozofia jest fundamentem, na którym wyrósł uniwersytet. Średniowiecze to tylko pewien wycinek uniwersyteckiej historii filozofii. Owszem, nie zawsze była ona usłana różami, jednakże stawianie sprawy na ostrzu noża i tak szeroka generalizacja, jaka jest obecna w przywoływanym fragmencie, wydają się przekłamywać znacznie bardziej skomplikowaną sieć relacji akademia – filozofia.

Po drugie, nikt nie zmusza filozofów do udawania, że wiedza ta jest taka jak inne rodzaje wiedzy, nawet w kręgu szeroko pojętej humanistyki. Inna sprawa, że filozofowie sami w ostatnich dziesięcioleciach zaczęli lubować się w ustawianiu w szeregach naukowców uprawiających science. Zaryzykowałbym nawet stwierdzenie, w opozycji to diagnoz Kołoczeka, że dziś jak nigdy filozofia zauważa swoją odrębność względem innych rodzajów wiedzy (zwłaszcza nauk ścisłych), co widać chociażby w filozofii nauki, metafizyce czy metafilozofii. Istnieją różne nurty filozoficzne, aktualnie prym wiedzie szeroko pojęta filozofia analityczna (ze względu na swoje kontakty z science), ale to nie przekreśla innych podejść i ujęć, które i dziś z powodzeniem potrafią uprawiać własny ogród nie odstając przy tym od nowości stosowanych przez sąsiednich ogrodników. Jest prawdą, że dzisiejsze naukowe paradygmaty, zwłaszcza w połączeniu z ekonomiczno-społeczną praxis, mocno naciskają na pewien utrwalony sposób prowadzenia uniwersytetu, nie należy ich jednak traktować jako prawdy (aktualnie) objawionej i podporządkowywać im całe urządzenie akademii. Byłaby to krótkowzroczność, mogąca prowadzić do upadku, którego symptomy, niestety, momentami i miejscami zdają się być odczuwalne (ot choćby masowość kształcenia, inflacja wartości wykształcenia wyższego, drastyczny spadek poziomu nauczania, etc.).

Po trzecie, bardzo smutne jest stwierdzenie z drugiego cytowanego fragmentu (s. 44), oznacza ono bowiem, że albo autor nie miał dobrych wzorców filozofów na swojej drodze edukacji, albo, co gorsze, rzeczywiście uznaje to, co pisze za powszechnie obowiązujący stan rzeczy. Owszem, możemy mówić o filozofach akademickich i poza-akademickich (odnoszę się tutaj zwłaszcza do Bourdieu), ba! często jest nawet tak, że ci drudzy „robią” więcej dla filozofii, niż ci pierwsi, ale właściwym miejscem przekazywania wiedzy filozoficznej, jej rozwoju i nieustannej aktualizacji są właśnie uniwersytety. Mało tego, praca na uniwersytecie nie wyklucza „wytwarzania” filozoficznego. Nawet współcześnie polska akademia może pochwalić się ośrodkami filozoficznymi (grupami badawczymi) lub nawet pojedynczymi filozofami, którzy potrafili zbudować własne koncepcje, bronić ich, a nawet zaprzęgnąć do programu nauczania. Są to przypadki odosobnione, ale obecne. Co więcej, przenikanie się świata akademii ze światek nie-akademickim jest korzystne dla obu stron i pozwala wykrzesać więcej, niżby możliwe było w pojedynkę.

Po czwarte, wydźwięk ostatniego cytatu (i ogółem wszystkich przytoczonych) jest negatywny. Tak jakby to było źle, że filozof nie ma dziś nigdzie dla siebie miejsca. To wcale nie musi być źle. Wręcz przeciwnie. Aktualna sytuacja filozofii jest w pewnym zakresie sytuacją graniczą, która, jak twierdził Jaspers, może stać się początkiem (źródłem) filozofii. To dobrze, że filozofia nie ma urządzonego wygodnie kącika, w którym nikt nie zaburza spokoju i gdzie może sobie spokojnie siedzieć w nieco podstarzałym fotelu popijając za mocą kawę o aromacie zachwytu nad samym sobą. Dyskomfort, jakiego filozofia doświadcza w murach akademii jest (a przynajmniej w moim przekonaniu powinien być) impulsem do ciągłego znajdywania punktów zaczepienia, a także do odnajdywania na nowo fundamentów akademii. Jakie są to jednak fundamenty? Tu znowu odwołam się do Jaspersa i jego książki pt. Idea uniwersytetu (Warszawa 2017), gdzie jasno i w sposób uargumentowany stwierdza, iż nie ma uniwersytetu bez idei. To idee „napędzają” akademię, są wręcz jej duszą. Bez duszy ciało jest martwe.