Firma (działalność gospodarcza/biznesowa).
Dlaczego?
Bo z każdym rokiem, a czasami nawet miesiącem, uniwersytety zamieniają się w korporacje, w których nie liczy się szeroko pojęta nauka i dążenie do zrozumienia tego, jak się rzeczy mają (czy to będzie matematyka, czy biotechnologia, czy historia), ale to ile ktoś jest w stanie wypracować. Nie to nawet co wypracuje, nie to jak, ale ile. Ile książek, ile punktów, ile grantów, ile obronionych prac, ile występów w telewizji, ile referatów, ile konferencji. Reszta? Reszta to w większości przypadków udawanie, tworzenie makulatury, której nikt nie czyta, której nawet nikt nie chce brać, bo w piecach nie pali sie już starymi zeszytami.
Dlaczego własna firma (działalność)? Bo jest się w większości zależnym od siebie, a nie od korporacji, w której wystarczy, że komuś wyżej postawionemu (albo komuś kto ma lepsze znajomości) cokolwiek się nie spodoba i można mieć problemy (do tego stopnia, że nie trudno z dnia na dzień stracić posadę lub pracę).
Dzisiejsze uniwersytety w Polsce pod względem kadrowo-administracyjno-hierarchicznym działają w większości na zasadzie najgorszych i nagannych praktyk obecnych w Kościele katolickim (a wiem co mówię, ot choćby kuria/biskup kontra „zwykły” ksiądz, który zawstydza ich pobożnością i potrafi mieć własne zdanie: oj, marny jego los, marny).
Ktoś powie: ale idea, ale kariera akademicka (taka pozytywna: rozwój nauki, badania, etc.). Tak… do tego czasu trzeba przebrnąć przez w większości marnej jakości studia, które przy okazji wypruwają z głowy wzniosłe ideały „czynienia nauki” i odkrywają karty kuluarowego funkcjonowania uczelnianych korporacji. W Polsce kochamy rankingi. Warto zobaczyć jakie miejsce w tych najważniejszych zajmują polskie uczelnie i kierunki studiów.
Ci, którzy myślą, że świat stanie przede nimi otworem po skończeniu uniwersytetu, często kończą studia z wielkim rozczarowaniem. Zresztą, wystarczy poczytać, co się dzieje na forach, grupach, portalach, wystarczy przejrzeć memy i dyskusje pod nimi (wielu wykładowców, dziekanów i rektorów mogłoby wiele się o sobie dowiedzieć z perspektywy zwykłego studenta). Znam osobiście ludzi, którzy poświęcili się studiom, nauce, karierze akademickiej, doktoratowi i… w wieku 35 lat są w punkcie wyjścia. Z drugiej strony ludzie, którzy nie mają skończonych jeszcze 25 lat, zostawili studia po roku, dwóch, założyli swoje firmy i dziś… śpią spokojnie. Po prostu. Nie muszą się martwić kolejnymi zaliczeniami, egzaminami, komisjami, raportami, wnioskami, ocenami, zebraniami, rozstrzygnięciami, dotacjami, rozliczeniami, wyjazdami, publikacjami, etc., z których w większości przypadków nic sensownego nie wynika. Robią swoje. Owszem, użerają się z innymi „systemami” (prawo, podatki, rynek), ale przynajmniej sami kontrolują własne działania, nie muszą się oglądać na to, co powie/myśli/robi x innych osób. Mają całe życie przed sobą, sporą stabilizację na rynku pracy, w przypadku porażki zazwyczaj szybko ponownie staną na nogi. A ludzie uniwersytetów? Po porażkach (często nie z ich winy, wystarczy, że jakiś dobry pomysł nie spodoba się starszemu profesorowi ze „starej szkoły”) odnajdują się w swoistym niebycie na rynku pracy, rynku, w którym aby móc robić cokolwiek sensownego za jakkolwiek sensowne pieniądze, trzeba mieć spore CV i/lub weryfikowalne doświadczenie.
Ponadto zazwyczaj przedsiębiorcy, którym się udało (pisząc kolokwialnie), mają czas na pasje (a może nią być nauka, książki, filozofia, nanotechnologia, mechatronika) i nie muszą go marnować na bzdurną uczelnianą papierologię. Warto się naprawdę zastanowić kim i gdzie się chce być w wieku 25, 30, 35, 40, 45 lat i czy ścieżka, którą się podąża lub chce podążać jest tą najlepszą.
Z drugiej strony firma (działalność) = złodziejstwo państwa. Podatki, opłaty, daniny, które najprawdopodobniej za te x lat w żaden sposób się (przynajmniej przedsiębiorcy) nie zwrócą. To oczywistość, jednak… obecna również na uniwersytetach (korporacje), tyle, że w biznesie nie ciąży nad nami ciężka i bezlitosna ręka dodatkowego systemu zarządzania (tak to nazwijmy dla uproszczenia), na który… chyba wszyscy już narzekają i mają go dość (poza tymi, rzecz jasna, którzy najlepiej na nim wychodzą, czasami w zależności od tego, kto stoi na czele odpowiedniego ministerstwa, ehh…).
Czy to znaczy, że zniechęcam do studiów, nauki, uniwersytetów? Nie. Wręcz przeciwnie. Warto. Trzeba mieć jednak świadomość (a młodzi ludzie po maturze zazwyczaj takiej świadomości nie posiadają), że uniwersytety to rzeczywistość równie dziś zepsuta jak „reszta świata”; że uczelnie to miejsca posiadające niewątpliwe zalety, ale też i własne (i unikalne) wady; że najczęściej trzeba „robić więcej” niż inni, „dawać więcej” niż inni i po prostu „być więcej”, niż inni, aby naprawdę osiągnąć coś satysfakcjonującego (o ile ktoś nie zacznie kłaść nam kłód pod nogi, różnie bywa).
Dlaczego mówię o tej złej stronie uniwersytetów? Bo one tego nie robią. Bo są korporacjami, które uprawiają agresywny i jednostronny marketing mający jeden cel: być lepszym, niż konkurencja. Przemyślcie dobrze, czy chcecie brać udział akurat w tym wyścigu szczurów.
Na zdjęciu: stanowisko archeologiczne w miejscu, gdzie znajdowała się finalnie zniszczona Akademia Platona (wikipedia.org)